| |
1. Orphans 3:16 | |
2. Gamma Ray 2:57 | |
3. Chemtrails 4:40 | |
4. Modern Guilt 3:14 | |
5. Youthless 2:59 | |
6. Walls 2:22 | |
7. Replica 3:25 | |
8. Soul Of A Man 2:36 | |
9. Profanity Prayers 3:43 | |
10. Volcano 4:29 | |
Po sukcesach "Guero" (2005) i "The Information" (2006), dziesiąty album
Becka, "Modern Guilt", otwiera nowy rozdział w karierze czołowego
rockowego postmodernisty, który wzorem choćby Radiohead przeniósł się do
niezależnej wytwórni XL Recordings.
Być może do przeprowadzki z korporacyjnego molocha do bardziej
przyjaznej małej firmy namówił go właśnie nadworny producent Radiohead,
Nigel Godrich, z którym Beck kilkakrotnie wcześniej współpracował, m.in.
przy nagraniu albumów "Sea Change" i "The Information". Tak czy inaczej
37-letni dziś autor przełomowego dla postmodernistycznego rocka albumu
lat 90. - "Odelay" - inauguruje swoją działalność w nowych barwach
klubowych – z walnym współudziałem Briana "Danger Mouse" Burtona - w
sposób niezwykle efektowny.
Wybór na producenta spółki Gnarls Barkley mógł się na pierwszy rzut oka
wydawać podejrzany, ale nie zapominajmy, że Danger Mouse (1/2 spółki)
sygnował jeden z najbardziej niezwykłych projektów ostatnich lat - "Grey
Album", będący miksem tzw. Białego Albumu The Beatles i "Black Album"
Jaya-Z, a także drugą płytę Gorillaz, "Demon Days". "Grey Album" to
trop, który prowadzi nas niemal wprost do "Modern Guilt", bo Beck tym
razem zaprasza nas w magiczną podróż do końca lat 60., do czasów
świetności psychodelicznego rocka i globalnej dominacji The Beatles. Co
zresztą najpełniej manifestuje się w utworach "Gamma Ray", gdzie
dyskretnie wplecione zostały aluzje do, na przykład, "Paperback Writer",
ale przede wszystkim w "Chemtrails". Ale też Beck nie byłby sobą, gdyby
z właściwą sobie maestrią nie połączył beatlesowskiej poetyki z bardziej
współczesną, zagęszczoną onirycznością... My Bloody Valentine. W końcu
nie raz w swojej karierze odkrywał on i eksplorował w błyskotliwy i
przewrotny sposób koneksje między wszystkimi wybrażalnymi gatunkami
muzyki popularnej, od tradycyjnego folku i bluesa, przez rock i
krautrock, lounge i disco, do hip-hopu. To mogło urągać zasadzie
linearnej ewolucji artystycznej, do jakiej przyzwyczajony jest
przeciętny słuchacz, ale też każdy z jego albumów czyniło zjawiskiem
wyjątkowym. Nawet pierwszy kameleon rocka, za jakiego uważa się Davida
Bowiego, nie osiągnął takiego stopnia "kameleonizmu" jak Beck.
"Modern Guilt" to jednak nie jakaś eskapistyczna czy sentymentalna
podróż do czasów Beatlesów, Kinksów, Small Faces czy Donovana, przy
okazji wzbogacona elementami glam rocka czy shoegazingu. To, za sprawą
zapewne Danger Mouse'a, album brzmiący na wskroś nowocześnie – gęsto,
mięsiście, miejscami wręcz niepokojąco, jak raz na miarę współczesnej
estetyki i wrażliwości. Te zaś nie znoszą jednorodności i jednostajności
stylistycznej, bo na jakieś podszyte zwietrzałym idealizmem Woodstocki
nikt dziś nie ma czasu ani cierpliwości. Beck o tym wie i w główny,
postpsychodeliczny wątek wplata zręcznie utwory zawierające elementy
jazzu ("Replica"), dance'owe rytmy spod znaku Timbaland ("Youthless")
czy bezczelnie odwołujące się do jego własnej przeszłości, tej z czasów
"Odelay" ("Soul Of A Man"). Mówiąc krótko: "Modern Guilt" to kolejna
świetna płyta i kolejna wielka niespodzianka ze strony jednego z
najbardziej nieprzewidywalnych muzyków epoki rocka.