To już piąty album tego wykonawcy, który postanowił na dobre rozstać się
z wizerunkiem ekscentrycznego acid-folkowego trubadura i zaprezentować
nowe oblicze dojrzałego pieśniarza-autora. Kluczowym źródłem inspiracji
dla Banharta-twórcy było zerwanie z dziewczyną, którą była Bianca Casady
z grupy CocoRosie. Stąd zapewne ten ton melancholii oraz poczucie straty
i osamotnienia, jakie przebijają z większości tekstów. Osobiste
przeżycia wyzwoliły jednak w Banharcie niesłychaną zachłanność na
asymilację różnych stylistyk. Tak jakby na ten punkt zwrotny w swym
życiu chciał on spojrzeć - niczym wytrawny badacz ludzkich przypadków -
z możliwie wielu muzycznych kątów widzenia. W efekcie, zamiast
spodziewanego, pisanego na jedną smętną nutę użalania się nad swym
losem, złym światem i przewrotnością niedobrych dziewczyn, mamy tu
ogromnie zróżnicowaną repertuarowo płytę, na której obok kilku pięknych,
nastrojowych ballad ("Seaside", "Freely", "I Remember"), zaznacza się
również wpływ gospels i bluesa ("Saved"), muzyki lat 50. ("So Long Old
Bean", "Shabop Shalom"), muzyki latynoamerykańskiej spod znaku Caetano
Veloso ("Cristobal" zaśpiewany w duecie z aktorem Gaelem Garcią
Bernalem, "Samba Vexillographica"), a nawet soulu ("Lover") i reggae
("The Other Woman"). Oczywiście, wszystkie te poetyki Banhart adaptuje z
charakterystyczną dla niego ekscentrycznością, co nadaje im
niepowtarzalny, nieco niesamowity rys. Szczytowym osiągnięciem Banharta
na tej płycie - a może nawet w całej jego dotychczasowej karierze - jest
ośmiominutowy utwór "Seahorse", który jednocześnie kojarzy się z
walczykiem "Golden Brown" The Stranglers, jak i z psychodelicznym
rockiem The Doors i Jefferson Airplane. Całość zamyka poruszający duet z
pieśniarką Vashti Bunyan ("My Dearest Friend"), od której wszystko się
zaczęło. Przed laty zachęcony jej przykładem Banhart wziął do ręki
gitarę i zaczął śpiewać.