Imponujący debiut grupy założonej przez byłych członków znanych
indierockowych formacji Blood Brothers i Pretty Girls Make Graves.
Pierwsze co rzuca się w uszy to niesamowity śpiew Johnny'ego Whitneya,
który po upiornym, hardcore'owym pierwotnym wrzasku z czasów Blood
Brothers, świetnie sprawdza się w bardziej melodyjnym repertuarze, na
jaki postawił zespół Jaguar Love z Portland, wyraźnie inspirowany
klasycznym rockiem z Zachodniego Wybrzeża, glam-rockiem i heavy metalem
lat 70. Whitneya można miejscami wziąć za kobietę, od Kate Bush ("Bone
Trees And A Broken Heart") po Suzi Quatro ("Antoine And Birdskull"),
miejscami za Marka Bolana, bluesowego screamera ("Georgia"), a bywa że i
Roberta Planta w najbardziej wrzaskliwych momentach ("Humans Evolve Into
Skyscrapers").
Nie robiłoby to jednak takiego piorunującego wrażenia na słuchaczu,
gdyby nie ogromna metamorfoza artystyczna całej trójki muzyków, którzy
tak w Blood Brothers (wokalista i pianista Whitney i gitarzysta Cody
Votolato), jak i Pretty Girls Make Graves (Jay Clark, obecnie
perkusista, multiinstrumentalista i producent) grali zupełnie inną
muzykę niż ta, jaką słyszymy na płycie "Take Me To The Sea".
Dopiero połączenie głosu Whitneya i muzyki, która z frywolną nonszalacją
porusza się po całej historii rocka i okolic przynosi oszałamiający
efekt. To oczywiste, że słynąca z wielkiej dbałości o jakość wytwórnia
Matador nie mogła przepuścić takiej gratki i nie podpisać kontraktu z
wykonawcą tak niezwykłym, jak Jaguar Love.