Po refleksyjnych elektronicznych brzmieniach albumu "18" z 2002 roku i
odejściu w wokalno-kompozytorską twórczość na płycie "Hotel" w roku
2005, Moby ze zdwojoną energią powraca na parkiety nowym krążkiem "Last
Night".
Od ekstatycznych, porywających do tańca klubowych przebojów, przez
kosmiczne eurodisco w stylu Giorgio Morodera, po oldschoolowy i
alternatywny hip hop oraz klimatyczny chillout w sam raz na koniec
imprezy: to wszystko znajdziemy na "Last Night", majstersztyku muzyki
tanecznej, który przypomina o klubowych korzeniach Moby’ego,
wprowadzając jednocześnie nowatorskie, futurystyczne brzmienia.
Ponieważ wcześniejsze albumy "Hotel", "18" i przebojowe "Play"
charakteryzowały się nieco melancholijnym nastrojem, tym razem Moby
postanowił "nagrać płytę weselszą, lepiej oddającą prawdziwy obraz
[jego] życia". Artysta wyrobił sobie reputację wojującego ponuraka, gdy
jego dobitny styl wyrażania przekonań sprowokował brytyjską prasę
muzyczną do obwołania go wegańskim abstynentem i chrześcijańskim
sekciarzem. On sam mówi: "To kompletna bzdura, zważywszy na to jak
bardzo lubię się bawić i pić do piątej rano z przyjaciółmi".
Płyta "Last Night" przypomina konstrukcją przebieg jednej z tego typu
wspaniałych imprez: buduje napięcie towarzyszące początkowi wieczoru,
gdzieś w środku zaczyna się euforia zabawy, która o drugiej nad ranem
przeradza się w chaos, a potem błogi spokój nowojorskiego wschodu
słońca. Moby z wahaniem przyznaje, że "Last Night" jest właściwie
albumem konceptualnym, próbą zawarcia całej nocy w sześćdziesięciu
minutach muzyki. Ale porzućcie jakiekolwiek skojarzenia z autystycznymi
mistrzami flipperów, czy adeptami progresywnego rocka żeglującymi po
topograficznych oceanach: tutaj fabuła nie przesłania tanecznego
przeznaczenia kawałków, a jedynie zamyka wielką nocną eskapadę w
subtelne klamry narracji.
Jako aktywny współtwórca nowojorskiej sceny klubowej od połowy lat
80-tych, Moby doskonale potrafi przywołać atmosferę degeneracji i
nieograniczonej zabawy. Artysta zaczął chodzić do klubów jako nastolatek
w 1980 roku, uważanym za złoty okres nocnego życia w Nowym Jorku.
"Wydaje się, że po latach 70-tych disco popadło w niełaskę i nikt już
się nie interesował muzyką taneczną, za to tutaj scena dance była w
rozkwicie" - wspomina Moby. "Didżeje grali hip hop, freestyle, dancehall
reggae, house i dziwną elektronikę. To były wspaniałe, otwarte na różną
muzykę czasy. Bardzo się cieszę, że muzycznie dojrzałem właśnie w tamtym
momencie".
"Last Night" przywołuje klimat, w którym wszystko wolno – puryzm
gatunkowy ustępuje miejsca radosnemu eklektyzmowi zorientowanemu na
brzmienie i energię. Pochodzący z płyty utwór "I Love to Move in Here"
to hołd złożony początkom hip hopu, z czasów jego niewinności: gdy wciąż
chętnie wykorzystywał rytmy disco i koncentrował się jedynie na
rozkręcaniu świetnych balang. Dlatego też Moby gości w tym kawałku
legendarnego oldschoolowego rapera Grandmastera Caza z Cold Crush
Brothers, który stworzył większość rymów do pierwszego przeboju w
historii hip hopu – "Rappers’ Delight" The Sugarhill Gang. Utwór
Moby’ego z udziałem słynnego MC stanowi swego rodzaju ogólną
charakterystykę nowojorskiej muzyki tanecznej.
"Od lat smuci mnie fakt, że scena rave umarła, bo uwielbiałem te
wszystkie przegięte, euforyczne przeboje imprez z mocnym brzmieniem
klawiszy" - mówi Moby. "Czuję się dziś jak apostoł tej muzyki". Za
pomocą mocnych, hipnotycznych wokali, pogodnych akordów granych na
klawiszach i szybkich połamanych rytmów, kawałki "Everyday It’s 1989"
oraz "The Stars" przywołują złotą erę rave’u i równie dobrze
zabrzmiałyby w głośnikach nowojorskiego Future Shock – miejsca, w którym
rozkwitała amerykańska scena klubowa, a Moby był rezydentem.
W innych utworach Moby nawiązuje do cudownego klimatu eurodisco (mroczne
partie syntezatora w inspirowanym Giorgio Moroderem i Hardfloor "I’m in
Love" oraz na pierwszym kawałku z płyty "Oo Yeah" opisywanym przez
Moby’ego jako "numer, który mógłby polecieć na domówce u Halstona
poprzedzającej wyjście do klubu Studio 54"), potem utworem "Disco Lies"
składa hołd legendarnym nowojorskim didżejom garage Larry’emu Levanowi i
Tony’emu Humphriesowi oraz scenie house’owej wczesnych lat 90-tych, a w
"Degenerates" i "Mothers of the Night" wraca chwilami do majestatycznych
orkiestrowych brzmień przywołujących na myśl album Play.
Jednakże "Last Night" to więcej niż sentymentalna wyprawa w przeszłość.
Moby zawsze wyróżniał się spośród innych twórców muzyki elektronicznej
swoim upodobaniem do tradycyjnej, piosenkowej konstrukcji utworów. Na
nowej płycie używa konwencjonalnych technik kompozycji, jednocześnie w
nowatorski sposób łącząc gatunki. W "Hyenas" usłyszymy algierską
wokalistkę, którą Moby odkrył w nowojorskim barze karaoke, gdy śpiewała
Jamesa Browna z fonetycznie zapamiętanym tekstem. Na płycie jej głos
rozbrzmiewa na tle mrocznej, melancholijnej i nieco psychodelicznej
muzyki inspirowanej Roxy Music i Sergem Gainsbourgiem. Natomiast "Alice"
to drugi hip hopowy numer na "Last Night", jednak tym razem zamiast
składać hołd old schoolowi, Moby zaprasza do współpracy mieszkających w
Wielkiej Brytanii raperów: Aynzliego i 419 Crew. Powstaje futurystyczny
hip hop przypominający klimatem brzmienia, z jakich słynie brytyjska
wytwórnia Big Dada.
Ostatni na płycie jest kawałek tytułowy z udziałem Sylvii Gordon ze
skandalicznie niedocenianego nowojorskiego zespołu Kudu. Utwór nie
przypomina brzmieniem nowofalowego disco grupy Kudu: Moby postanowił
umieścić głos Gordon w kontekście niepokojących syntezatorowych dźwięków
i smutnych partii smyczków, dzięki czemu nabiera on głębi jak u Billie
Holiday. Ponoć artystka nie spała przez kilka dni przed sesją nagraniową
i to błogie wyczerpanie dające się usłyszeć w jej śpiewie wspaniale
oddaje moment, gdy o ósmej rano, w pełnym świetle dnia dowlekamy się
wreszcie do domu. Kawałek stanowi idealne zakończenie "Last Night" –
wielkiej eskapady po imprezowym półświatku ożywającym nocą w mieście.
(opis dystrybutora)
W ofercie również tańsza
wersja tej płyty