Po prawie trzyletniej przerwie od ukazania się wyśmienitego, transowego
"Feathers", psychodeliczno-stonerskie bractwo Dead Meadow - pochodzące z
Waszyngtonu, ale osiadłe dziś w Los Angeles - powraca na scenę nowym
albumem "Old Growth". Warto było cierpliwie czekać!
Muzykę Dead Meadow początkowo klasyfikowano jako coś, co może pogodzić
miłośników klasycznego psychodelicznego rocka spod znaku Pink Floyd,
fanów gitarowych riffów Black Sabbath oraz zwolenników stonerskich
transów, wychowanych na Kyuss. Dziś już nie całkiem to się sprawdza, bo
od czasu ukazania się "Feathers" nastąpiło wyraźne przesunięcie się w
stronę bardziej "tradycyjnych" gitarowych brzmień bluesowych, zresztą
wyśmienicie wyegzekwowanych ("Ain't Got Nothing [To Go Wrong]", "Between
Me And The Ground", "The Great Deceiver"), no i chyba w ogóle w stronę
bardziej zrelaksowanego mainstreamowego rockowego grania,
charakterystycznego dla tradycji Zachodniego Wybrzeża. Na "Old Growth"
jest jednak większe zróżnicowanie stylistyczne: zaznacza się tu także
wpływ folk-rocka ("Down Here", "Either Way"), może jakieś echo Marka
Lanegana ("What Needs Must Be"), nie zabrakło również małego wypadu w
stronę hinduskich klimatów ("Seven Seers"), a jeśli chodzi o budowanie
majestatycznych hymnowych brzmień, to po wysłuchaniu "Till Kingdom Come"
tacy wykonawcy jak choćby U2 powinni pomyśleć o emeryturze.
Jeśli "Feathers" był wyjątkowo intensywnym gitarowym tour de force
połączonych sił Jasona Simona i Cory'ego Shane'a, to obecnie - po
odejściu tego drugiego i powrocie zespołu do pierwotnego formatu tria -
Dead Meadow to praktycznie Simon, który nie tylko imponująco rozwinął
się jako gitarzysta śmiało sięgający tak do tradycji Hendrixa, jak i
Davida Pajo z niezapomnianego Slint, ale również jako wokalista. A
wsparcie, jakie uzyskuje od sekcji rytmicznej, tworzonej przez basistę
Steve'a Kille'go i perkusistę Stephena McCarty'ego, to już czysta
rockowa magia.
Jason
Simon
- Guitar, Vocals
Steve Kille - Bass, Sitar
Stephen
Mccarty - Drums