W odróżnieniu od wszystkich wcześniejszych dokonań Bretta Andersona - w
grupach Suede czy The Tears - jego pierwszy album solowy wręcz szokuje
szczerością i poraża intensywną aż do bólu emocjonalnością. W 11
balladowych utworach 39-letni dziś Anderson zrzuca maskę rockowej
gwiazdy, na widok której przed 15 laty mdlały tłumy nastolatek i
definitywnie rozstaje się ze światem rockandrollowych ekscesów.
Album "Brett Anderson" to efektowny powrót zaginionego syna
marnotrawnego britpopu do rzeczywistości, gdzie jego rówieśnicy, Jarvis
Cocker, Damon Albarn czy bracia Gallagherowie zdążyli już stać się
postaciami pomnikowymi, niemal rockowymi instytucjami. Pierwszą próbą
takiego powrotu po rozpadzie Suede był pieczętujący pojednanie między
nim a gitarzystą Bernardem Butlerem (który opuścił Suede w 1994 r.)
album "Here Come The Tears" nagrany pod szyldem The Tears w 2005 roku.
Jednak wtedy wszyscy zaabsorbowani byli raczej owym sensacyjnym
pojednaniem obu zwaśnionych od lat gwiazd niż samą muzyką. To
zmobilizowało Andersona do przyspieszenia pracy nad całkiem nowym
repertuarem, pod którym już on sam mógłby się podpisać i przedstawić
publiczności bez całej tej medialnej gorączki. Na klimat nowych utworów
miała ogromny wpływ śmierć jego ojca. Stąd bierze się ucieczka wokalisty
od dawnych, wywołujących skojarzenia z Davidem Bowiem, Bryanem Ferrym
czy Morrisseyem rockowych póz i teatralnych gestów w sferę muzyki i
tekstów właśnie bezwstydnie kameralnych, podkreślonych orkiestrowymi
aranżacjami, przesyconych smutkiem i pełnych refleksji o przemijalności
związków między ludźmi, miłości i śmierci, ale też o rozbuchanym,
ubezwłasnowolniającym człowieka konsumeryzmie ("The More We Possess The
Less We Own Of Ourselves"). Lekkim przypomnieniem dawnego Andersona mogą
być gitarowe ballady "Dust And Rain" i "Intimacy", jednak album "Brett
Anderson" w całej swej rozciągłości nie pozostawia cienia wątpliwości,
że jest zupełnie nowym otwarciem w karierze owego jednego z
najciekawszych brytyjskich wokalistów.